Około 9:30 wszyscy pojawili się na śniadaniu. Ja byłam trochę obolała po wczorajszym upadku, nawet miałam kilka siniaków, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio - byłam przyzwyczajona. Reszta czuła się świetnie, no może poza Connorem, któremu z nosa już trzy razy leciała dziś krew - dostał "z główki" od Ameryka prosto w twarz. Ale nie narzekał, chociaż chyba coraz bardziej przekonywał się do wyjazdu do szpitala.
Śniadanie wszystkim smakowało, siedzieliśmy tam z godzinę, rozmawiając o wszystkim i o niczym. O 13 mieliśmy wszyscy ruszyć w teren - dwójka naszych gości i czwórka od nas.
Na szczęście do tej pory niebo się rozjaśniło, śnieg stopniał, a temperatura wzrosła i wahała się między 10 a 7 stopniami Celcjusza. Przed dwunastą zabrałam French Revolution na malutki spacer, żeby zobaczyć jak podłoże w lesie zniosło tą pogodę. Na szczęście nigdzie nie było jakiegoś przesadnego błota, tylko kilka kałuż. Kiedy wróciłam wszyscy szykowali już swoje konie do terenu.
Po powrocie i rozsiodłaniu koni, wszyscy szybko pobiegli do domu się przebrać. Do końca dnia goście grzali się przy kominku - my niestety mieliśmy na głowie treningi i masę innych spraw. Po 18 wszyscy zebraliśmy się na obiadokolacji, która minęła w miłej atmosferze i spokojnych rozmowach. Dzisiaj wszyscy położyli się spać wcześnie - deszcz nas wymęczył i sporo osób zaczynało być chore, czego chcieliśmy jednak uniknąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz