Horse: FH Deadcrush
Rider: Elvia Savange
Zimna i deszczowa pogoda w Walii zmuszała nas na stopniowe przenoszenie się na halę. Na dworze albo nie dało się ćwiczyć ze względu na deszcz, albo ze względu na błoto i ogromne kałuże. O ile wszędzie mieliśmy specjalne kwarcowe podłoże, to takie ulewy sprawiały że mokło ono aż za bardzo i przy każdym kroku wypływała z niego woda. Dzisiaj wyjątkowo nie padało od kilku dni, ale było zimno i wietrznie. Obudziłam się z samego rana, jeszcze przed karmieniem. Wypiłam kawę, ubrałam się w ciepłą bluzę z "owieczką" od wewnątrz, jeansową kurtkę, byczesy i oczywiście ciepłe skarpety, na które naciągnęłam kaloszki. Złapałam jeszcze szalik i wyszłam z domu. Powietrze było ostre i zimne, także założyłam kaptur i owinęłam się szalikiem. Nie mogłam sobie pozwolić na kolejne przeziębienie. Skierowałam się do stajni wyścigowców i arabów. Kilka głów wyjrzało ze swoich boksów, kiedy ciężkie drzwi zaskrzypiały. Skierowałam się w stronę paszarni, gdzie naszykowałam dla każdego z koni odpowiednią dawkę paszy, elektrolitów i musli. Później przesypałam wszystko do odpowiednich żłobów i zabrałam się za rozdawanie siana. Kiedy skończyłam skierowałam się w stronę boksu kasztanowatego podrostka i czekałam aż skończy jeść.
Deadcrush jest moim nowym koniem. W zasadzie nie takim nowym ale do tej pory nie miał imienia i stacjonował w stajni jego matki zastępczej. W tej chwili to niespełna dwulatek - późno urodzony, dopiero zaczyna treningi. Wielkie nadzieje - potomek dwóch wyścigowców, które w czasach swojej świetności dosłownie zdominowały virtual. I komu przypadł jego trening? Mnie.
Nie lubiłam trenować wyścigowców, nigdy. W zasadzie to nawet się trochę tego bałam, bowiem konie te z natury są bardzo porywcze pod siodłem, a prędkość, którą rozwijają, mnie przeraża. Ale Deadcrush... Deadcrush to zupełnie inna sprawa. Jest to tak delikatny koń, tak pełen pasji, że aż chciało mi się z nim pracować. Oczywiście jeszcze na nim nie siedziałam, jego kręgosłup jeszcze nie jest na to gotowy, i nie mam pewności czy po pierwszym wyjechaniu na tor nie oddam go w ręce profesjonalistów, ale jak na razie doskonale zgrywam się z tym koniem.
Zabrałam go z boksu na kantarze sznurkowym na roundpen. Tam czekały na nas ogłowie z delikatnym wędzidłem oliwkowym, bez nachrapnika, czaprak i siodło wyścigowe z popręgiem, długi bat z lonżą i oczywiście szczotki. Na początek przywiązałam konia do metalowego ogrodzenia i zabrałam się za czyszczenie. Crush nie kręcił się już tak jak wcześniej, nie uciekał od szczotek. Zrozumiał, że pielęgnacja może być bardzo przyjemna. Dokładnie wyczyściłam mu kopyta, nie były pełne zaschniętego błota z wybiegu. Dead nie był jeszcze kuty, więc ochraniacze nie były konieczne. Do tej pory jedynie przyjmował wędzidło, nie szło to już zbyt opornie, jednak zdarzały się nieprzyjemności. Dziś pierwszy raz zamierzałam położyć na niego siodło.
Najpierw oczywiście ogłowie, postanowiłam lonżować go już na nim. Kasztan zacisnął na początku zęby, jednak na cmoknięcie postanowił otworzyć paszczę. Z uszami nie było już problemu. Zapięłam pasek policzkowy i wręczyłam mu maleńki kawałek marchewki, przygotowanej wcześniej.
Przypięłam mu lonżę i wyszłam z nim na środek roundpena. Poćwiczyliśmy trochę odczulanie na dźwięki, machałam mu woreczkiem foliowym przy uszach, narzucałam na niego swoją kurtkę i różne takie. Reagował różnie, ale ani razu nie spłoszył się, co najwyżej obserwował z niepokojem. Kiedy już stwierdziłam że wystarczy tego dobrego dałam mu znak do stępa na lewo. Koń grzecznie ruszył i wyszedł na duże koło. Po kilku okrążeniach stępa w zupełnym rozluźnieniu dałam mu znak do zmiany kierunku, którą wykonał bezproblemowo. Tu po kilku kolejnych okrążeniach dałam mu znak do kłusa. Koń od razu rzucił się do szybszego chodu.
Wiało i zaczynało kropić.
Zdecydowałam się na zmianę kierunku w kłusie. Crushowi trochę zajęło zrozumienie o co mi chodzi ale w końcu się udało. Po kolejnych kilku okrążeniach kazałam mu zwolnić, jednak ten tylko się rozpędził. Trochę powalczyliśmy i w końcu się udało go zatrzymać. Podeszłam do niego i pogładziłam go po szyi, a potem podprowadziłam w stronę wiszącego na ogrodzeniu siodła. Nie przywiązywałam go, nawet rzuciłam lonżę na ziemię, dając mu dużo luzu, i wtedy zbliżyłam się z siodłem. Zarzucałam już na niego sam czaprak, teraz jednak szło obciążenie. Nie za duże, jednak nawet siodło wyścigowe coś waży, w szczególności treningowe, z dodatkowymi poduszkami. Koń ugiął trochę grzbiet, wyraźnie się spinając, jednak nie uciekł. Pogładziłam go po zadzie, a kiedy wyciągnął w moją stronę głowę, dałam marchewkę. Zapięłam popręg, najpierw leciutko, żeby przyzwyczaił się do ciągłego dotyku pod brzuchem, a potem kazałam mu ruszyć stępem, wokół mnie. Szedł, co jakiś czas oglądał się jakby na swój brzuch, to na grzbiet. W końcu jednak rozluźnił się zupełnie. W tym czasie przyszedł do nas Dan, opatulony w kurtkę.
- Aż tak ci zimno? - zapytałam cicho i poczułam że boli mnie gardło.
- Jestem chory - wychrypiał zza szalika i pociągnął nosem.
- Cholerna pogoda - skwitowałam i dałam koniu znak do zakłusowania.
Ten jednak bryknął i ruszył galopem. Nie narzekałam, i tak miał trochę pogalopować. Po kilku kółkach zwolniłam go do kłusa i zmieniliśmy kierunek.
- Aż żal, że jeszcze za młody na wsiadanie - stwierdził Dan, chowając do kieszeni zasmarkaną chusteczkę. Pokiwałam tylko głową i zatrzymałam ogiera, a potem do niego podeszłam i poprawiłam siodło, które lekko zjechało i dopięłam popręg. Nie zwrócił uwagi. Misja się udała, koń przyjął siodło. Panowie, idziemy pić.
Odsunęłam się od kasztana, dając mu znak do stępa, a później do galopu. Po kilku okrążeniach zatrzymałam go, a Daniel zdjął z niego siodło i ołowie, zmieniając je znów na kantar i uwiąz. Chłopak zabrał sprzęt do siodlarni a ja poćwiczyłam jeszcze z chłopakiem przechodzenie przez kałuże, a potem zabrałam go na mały spacer dookoła ośrodka. Pooglądaliśmy owce na pastwiskach i dałam mu się trochę popaść w trawie przy jeziorku, a potem odprowadziłam go na pastwisko, gdzie była reszta jego stada, a sama poszłam do domu. Jeśli mam dziś jeszcze jeździć, to muszę wziąć jakieś leki, bo jak nic się rozłożę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz