poniedziałek, 19 czerwca 2017

003 Forest ride | Whatever It Takes

Horse: Whatever It Takes
Rider: Elvia Savange

Tej nocy zupełnie nie mogłam spać, przewracałam się z boku na bok, mimo wzięcia leków, nie udawało mi się zapaść w sen, a jeśli już, jakimś cudem, przysypiałam, budził mnie każdy, najcichszy odgłos, śniły mi się koszmary i ogólnie nieciekawe rzeczy. Około 3 zdecydowałam zwlec się z łóżka. Nie chciałam budzić Connora, nie było sensu, wolałam żeby się wyspał. Zdecydowałam się pojść do stajni. Po cichutku wyciągnęłam bryczesy, koszulkę, bieliznę i ciepły sweter i wymknęłam się do łazienki.
Na dworze było jeszcze ciemno, a ja, żeby nie zapalać nigdzie światła, poruszałam sie z latarką. Nie chciałam nikogo przypadkiem obudzić. Zrobiłam sobie szybko kawę w moim ulubionym kubku ze Star Wars i wyszłam z domu, od razu kierując się w stronę stajni ogierów. Usiadłam w siodlarni, gdzie zdecydowałam się już na zapalenie małej lampki. Złapałam szybko jakieś czasopismo i zaczęłam czytać, popijając kawę. Przeglądałam kolorowe strony, dopóki naturalne światło nie zaczęło delikatnie oświetlać pomieszczenia, a czarny napój nie zniknął z kubka. Wtedy wstałam i wzięłam sprzęt Takera. Podeszłam do boksu i cmoknęłam na konia, który już - o dziwo - nie spał. Chyba obudziły go moje ruchy, przy drzwiczkach. Otworzyłam je i podałam mu cukierka, a potem założyłam mu kantar, żeby zaraz wyprowadzić go na myjkę, aby zmyć wczorajszą glinkę z nóg. Po dokładnym wyczesaniu i wypłukaniu jej z pęcin zaprowadziłam go na stajenny korytarz, obok jego boksu i przywiązałam. Zabrałam się za czyszczenie. Kasztan stał grzecznie, nie wyrywał się i tylko mnie obserwował. Nie mówiłam do niego nic, nie chciałam obudzić innych koni. Z czyszczeniem uporałam się szybko, raz-dwa osiodłałam konia, założyłam toczek i rękawiczki i wyprowadziłam go ze stajni. Podciągnęłam popręg i wsiadłam z ziemi. Taker był niski, a ja wręcz przeciwnie, więc nie miałam z tym trudności. Z resztą, w swoim jeździeckim życiu nauczyłam się już wsiadać na o wiele większe konie bez schodków. Ruszyłam stępem, na razie w stronę pastwisk. W głowie już szykowałam trasę. Jechaliśmy na wschód, prosto w słońce, które właśnie zaczęło wszystko pięknie oświetlać na blado-żółty kolor. Stępowaliśmy. Koń oddychał, dmuchając parą z chrap. Było pięknie.
Zeszliśmy już z bruku, na miękkie, wydeptane ścieżki koło pastwisk. Przed nami, w oddali, rysował się brzozowy zagajnik ze strumykiem. Za nim była polana, a za polaną piękny, dębowy las. Powoli zbliżaliśmy się w ich stronę. Taker parsknął. Szedł z opuszczoną głową na zupełnie luźnej wodzy, spokojny, rozluźniony. Minęliśmy pastwiska i weszliśmy w zagajnik. Ścieżka zrobiła się węższa i bardziej kręta. Owce z oddali odprowadzały nas wzrokiem, kiedy manewrowaliśmy między chudymi drzewami. Przejechaliśmy przez malutki mostek nad strumykiem. Tutaj woda miała jeszcze wąskie koryto, ale dalej robiło się ono dużo szersze, jednak nadal płytkie, tak że zza krystalicznej wody było widać kamienisto-piaszczyste dno. Mieliśmy tutaj naprawdę piękną okolicę.
Dałam mu znak do kłusa, poprzez podniesienie energii. Nie musiałam dodawać łydki, koń zrozumiał czego od niego oczekuję. Ruszył na razie powolnie, na długiej wodzy, nie chcieliśmy szybciej. Wdychałam ostre, poranne powietrze. Było jeszcze zimno, ale później miał nadejść upał. Kłusowaliśmy ścieżką wzdłuż zagajnika, mając go po lewej. Po prawo ciągnęła się polana, a za nią las. Zbliżaliśmy się do pola, zarośniętego zbożem. Kiedy dojechaliśmy do niego zwolniłam konia do stępa i wprowadziłam w zarośla. Przeszliśmy przez nie na skos, stępem, żeby zaraz za nim znowu ruszyć kłusem po szerokiej drodze, tym razem już szybszym, bardziej żwawym. Skierowałam konia w głąb lasu. Słońce powoli zaczęło go oświetlać, promienie tańczyły między drzewami, padając tylko na niektóre fragmenty ściółki. Wciąż kierowaliśmy się na wschód. Zebrałam konia i ruszyłam galopem, skręcając w szeroką ścieżkę w prawo. Podniosłam się z siodła i pozwoliłam mu galopować tempem które sam sobie wyznaczył. Galopowaliśmy tak długo, około 15 minut, ścieżka w tym czasie zboczyła znów na wschód. Kiedy zaczęliśmy zbliżać się do wzgórza zwolniłam konia do stępa i nakierowałam go na nie. Nie było wysokie, ale na pewno strome, więc ogier miał dobre ćwiczenie na zad. Kiedy wjechaliśmy na górę zsiadłam na chwilę, zdjęłam wodze z szyi konia i usiadłam na pieńku, wokół którego rosła bujna trawa, pozwalając ogierowi się chwilę popaść. Robiło się już coraz jaśniej. Po kilku minutach wsiadłam ponownie i skierowałam konia na dół. Schodziliśmy zygzakiem, ja odchylona do tyłu, on na długiej wodzy, spokojny. Oddalaliśmy się od wzgórza, więc dałam mu znowu znak do kłusa, tym razem wyciągając krok konia. Jechałam kłusem amerykańskim, nie obciążając bardziej żadnej z nóg. Przejechaliśmy obok polany, dużego metalowego krzyża, do którego prowadziła wydeptana ścieżka, niewielkiej sadzawki, przy której koncert urządzały żaby. Przed nami, w oddali widać było wyjście z lasu. Wstałam z siodła i dałam ogierowi znak do galopu, tym razem wyciskając z niego jak najwięcej. Przykleiłam się niemalże do jego szyi, popędzając go jeszcze trochę. Galopował szybko, oddychając miarowo. Miał dobrą kondycję, więc nie bałam się o niego. Grzywa rozwiewała mu się na wszystkie strony, wchodząc mi w oczy, łaskotała twarz i szyję. Byliśmy już coraz bliżej wyjazdu z lasu, więc odchyliłam się do tyłu i usiadłam w siodło. Zwolniliśmy do stępa, skierowałam konia na lewo, na wąską ścieżkę, porośniętą po obu stronach kolorowymi, polnymi kwiatami. Wyszliśmy na słońce. Z lewej strony był las, z prawej pojedyncze drzewa, a za nimi łąka i strumień. Podłoże było porośnięte mchem i kwiatami, owady powoli się budziły, słychać było trzmiele, latające przy kwiatach. Stępowaliśmy ścieżką dobrą chwilę, żeby za chwilę wyjechać na łąkę. Wprowadziłam konia w strumyk, przez chwilę szliśmy jego lewym brzegiem. Ogier brodził nogami, rozchlapując wodę na wszystkie strony. Strumień w najgłębszym miejscu sięgał mu do pęcin. Przejechaliśmy na drugą stronę, wjechaliśmy znów w brzozowy zagajnik, stępując nim chwilę, zaraz znaleźliśmy się na naszym crossowym torze, który był oddalony od pastwisk od około kilometr. Ponownie popędziłam konia do kłusa, jednak nie męczyłam go już. Chciałam żeby odpoczął po wymagającym galopie. Kłusowaliśmy między przeszkodami, na luźnej wodzy, Taker opuścił głowę, wyraźnie się rozluźniając i rozciągając. Kiedy zbliżyliśmy się do pastwisk, zwolniłam do stępa. Słońce było już wysoko na niebie, jednak było jeszcze wcześnie, żaden z koni nie był na pastwisku. Jedynie owce obserwowały nas, uważnie śledząc każdy ruch konia. Dotarliśmy w końcu przed stajnię ogierów, gdzie zsiadłam i rozsiodłałam konia, rzucając sprzęt pod ogrodzenie. Został jedynie w rozpiętym ogłowiu, a ja sprawdziłam dokładnie jego grzbiet i nogi, po czym odprowadziłam go do boksu, żeby za chwilę wrócić po sprzęt, a potem zabrać się za karmienie koni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz